top of page

Wszyscy skaczą i drą p*zde, czyli czym jest to całe POGO?


Macie czasami tak, że robicie coś i przez myśl Wam przejdzie, że na pewno ktoś, gdzieś na świecie właśnie teraz robi dokładnie ten sam ruch, tę samą czynność? Mam nadzieję, że tak macie, bo inaczej autorowi będzie głupio. W każdym razie na pewno możecie tak pomyśleć, jeśli jesteście na rapowym koncercie. Możecie być pewni, że o ile gdzieś w Polsce gra inne rapowe show, to jego uczestnicy robią dokładnie to samo. Czyli co? Pogo.


Żabson na scenie

fot.: Monika Chrustek (IG: m.chrustek)


W rozumieniu polskiego słuchacza rapu pogo to całkiem łatwa rzecz: wystarczy, żeby jeden, najbardziej energiczny uczestnik zabawy usłyszał, że w jego ulubionej piosence zbliża się refren albo inny charakterystyczny drop. Wtedy taka osoba delikatnie kuca, rozszerza ramiona, zaczyna się cofać i krzyczeć „Pogo! Pogo!”. Robi się kółeczko, większe lub mniejsze, a kiedy następuje wyczekiwana sekcja bitu, wszyscy wbiegają do środka, obijając się o siebie. Tworzy się specyficzna plątanina kończyn, butów i zgubionych okularów, która to podskakuje wspólnie parę razy do rytmu lub przeciw niemu, po chwili jednak się wygasza i wraca do normalnego tłumu. I tak do następnego refrenu.


Widoku tego doświadczyć można naprawdę na każdego rodzaju wydarzeniu. Jeśli jest to koncert rapera, który chociaż zahacza o trap albo EDM, to mamy prawie stuprocentową pewność, że tego typu aktywność się odbędzie. Lżej mają w tej kwestii raperzy bardziej trueschoolowi, bo na boombapowych tempach trudniej jest wpaść na pomysł wpadania na siebie. Ale to nic, historia polskiego performensu zna przypadki pogowania na koncercie Roksany Węgiel. Samemu autorowi artykułu zdarzyło się obserwować kółeczko robione do „Candy”. Nie uczestniczył, bo akurat śpiewał.


Mówi się, że pogo w polskim rapie musiało istnieć już od samych jego początków, bo przecież pierwsze polskie składy rapowe grywały na punkowych imprezach. W świadomości masowego słuchacza zaczęło się jednak pojawiać ono w okolicach 2016 roku. Próbowano dotrzeć do informacji o konkretnej dacie, czy chociaż potwierdzeniu poprzedniego zdania, ale koncertowe zespoły najpopularniejszych raperów zgodnie twierdzą: „nie mam pojęcia”. Jedynie DJ Moyes na datę 2016 zasugerował, że pewnie i wcześniej. Nie sposób więc dojść do początków tych praktyk nad Wisłą, na pewno było to niekoniecznie długo przed publikacją Quebowego „Madagaskaru”, który na jakiś czas stał się hymnem hip-hopowego pogo w Polsce.


Im dalej w rap, tym szersze koła. Obecnie jest to na tyle trwały element rapowania scenicznego, że Żabson na swoim koncercie na SBM FFestivalu pierwsze 10 minut poświęcił prawie całkowicie na naukę tłumu jak być dobrymi „młyniarzami”. I, szczerze mówiąc, to się ceni!


Pogo samo w sobie pochodzi z imprez dalekich rapowi, jaki znamy. Co więcej, odpowiedzialni za jego „wynalezienie” punkowcy obruszyliby się widząc, co obecnie jest nazywane tym terminem. I już nawet nie chodzi o to, że gromada nastolatków w Nike’ach nie będzie w siebie wpadać tak agresywnie jak odziani w skórę i ćwieki amatorzy mocniejszych gitar. Po prostu, w nomenklaturze przedmiotu „pogo” to już samo podskakiwanie w rytm muzyki, często nawet nie zmieniając swojego położenia. To, co obserwujemy na rapowych koncertach, czyli te słynne „koła”, „młyny” byłoby przez bardziej pobłażliwych punkowców nazwane „moshem” albo „mosh-pitem”. To w moshingu występuje obijanie się od siebie, wbieganie, a nawet, w bardziej agresywnych wersjach, bicie się po ciele i kopanie. Trzeba jednak pamiętać, że jest to forma zabawy na tyle stara i utarta, że zwykle panują w jej trakcie bardzo restrykcyjne reguły – ręce nie powinny utrzymywać się powyżej łokci, a jeśli ktoś upadnie, bezwzględnie należy wokół niego dać sobie na wstrzymanie i dopilnować, by jak najszybciej został podniesiony. Zdarza się, że kogoś podniesię się wyżej niż podnoszony planował, aż zacznie crowd-surfować w kierunku bramek pod sceną, skąd zbierze go ochrona i pokieruje na koniec tłumu. Ale zdarzają się różne rzeczy. Ważne, żeby bezpiecznie.


Dlatego warto przesłać tutaj delikatnego propsa Żabsonowi. Wiadomo, jego wykład BHP na koncercie można ironicznie obśmiać, ale trzeba pamiętać, że na jego występy nie chodzą (?) starzy metalheadzi, którzy reguły moshów wyssali z pierwszą butelką wina Snajper. Młodzi, często bardzo energiczni, nierzadko delikatnie pijani ludzie na pewno nie stracą, jeśli za każdym razem się im przypomni, że gdy ktoś upada, to ktoś go podnosi.


Kiedy jednak podniesie się w internecie temat moshów w rapie, niemal od razu pojawiają się głosy zwracające uwagę na inny problem. Nawet Żabson ma numery spokojniejsze, można by więc zrobić sobie w setliście przerwę od robienia kół i bawić się przez chwilę w inny sposób. „Polski słuchacz robi pogo do wszystkiego” czytamy na grupkach. „Nie po to idę na koncert, żeby ktoś we mnie wpadał, kiedy słucham <<Eldorado>>” widzimy dalej. No cóż, może z czasem „młyniarze” zauważą, że aż takie cardio im nie służy i warto od czasu do czasu odsapnąć.


Póki co jednak, wolę koncert, na którym ziomy tracą telefony w pogo na „Californii”, niż taki, na którym mogę przez godzinę stać z założonymi rękami i szukać najkrótszej drogi do baru. Ugrzecznione, nieporadne, niepunkowe – rapowe moshpity są, jakie są, ale najwyraźniej innych nie potrzebujemy. Performensy, które wspominam w swojej widzowskiej karierze najmilej, to właśnie te, w których zdarzało się być blisko wymiotowania ze zmęczenia, nawet jeśli raper nawet połowy tekstu nie zaśpiewał, jak chociażby Zdechły Osa z czeluściową publicznością. Z drugiej strony jednak, równie mocno i pozytywnie odciskają się w pamięci te show, na których szkoda patrzeć pod buty, bo tyle dobrego dzieje się na scenie, co miało miejsce przykładowo u Sobla na tegorocznym Bemowie.


Jeśli nie chcesz pogować – nie poguj. Nikt na siłę nie ma prawa Cię zmusić. Koniec końców, trzeba pamiętać, że cel mamy wszyscy ten sam. Dobrze się bawić!


Comments


bottom of page